Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/087

Ta strona została przepisana.

Szła spokojnie, patrząc przed siebie i słuchając tego, co mówił.
Spoglądał teraz na nią z boku. I znowu — znowu, nie oczyma, nie zmysłami, lecz niepojętem wewnętrznem czuciem, jestestwem duszy spostrzegł ją, poznał i wchłonął na nowo. Jakby w górach dalekich, w niewymownie pięknych Tatrach wołanie nocne:
— Xenia! Xenia!
Nie mógł nic mówić. Szli w milczeniu. Poprosiła, żeby usiąść na chwilę, bo była nieco zmęczona! Ale zaledwie usiedli przy ulicy, prowadzącej do galeryi luxemburskiej, zauważył, że ona znowu czegoś płacze, a raczej usiłuje płacz ukryć. Wargi jej drżały. Twarz stała się chmurna i ciemna.
— Pani ma może jakie smutki? — rzekł w pomieszaniu.
— O, nic, nic! Trochę jestem rozdrażniona. To wnet przejdzie.
— Wspominała pani o ojcu. Czy mógłbym zapytać?...
— Może pan będzie nieco wyrozumiały i nie zechce mnie o nic, a szczególniej o to, pytać.
— Temu jasnemu panu, z którym panią widziałem w automobilu, opowiada pani swe smutki?
Spojrzała na niego potężnymi płomieniami oczu i odtrąciła go wyniośle słowami:
— Opowiadam! Rozumie się! Są to nasze wspólne sprawy i zmartwienia. Moje i jego!
— Szkoda, że nie wolno mi być pani przyjacielem!
— Przyjacielem!...