Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/093

Ta strona została przepisana.

basiorem, przewalały się w jego myślach. Zdławił je w sobie i zatrzymał przemocą. Milczał. Znowu jej ręce ujęły jego rękę. Cichy, błagalny głos dopraszał się jego łaski:
— Już go nigdy więcej nie zobaczę! Już nigdy, a nigdy!
— Dlaczego?
— Bo nie! Już mam teraz obrzydzenie do niego.
— A przecie pani przed chwilą mówiła, że to jest jedyny przyjaciel, obrońca ojca?
— No, mówiłam. Zawiodłam się. Już nigdy do niego nie pójdę, już ja go nigdy nie zobaczę! Pójdę z panem do kościoła i przysięgnę, że go nigdy dobrowolnie nie zobaczę!
Nie przyszło mu na myśl zapytać, dlaczego ona w jego ręce i przed jego majestatem składa tę swoją przysięgę, tak szczerze i prawdomównie. Wydawało mu się to naturalnem i usprawiedliwionem, aczkolwiek był przecie obcym dla niej jegomościem, którego z górą przez rok nie widziała.
— Jeszcze tylko jedno pytanie... — cedził przez zęby. — Nie chciała pani widzieć się ze mną, bo ten bezimienny adwokat podobał się w tym czasie? Prawda?
— Nie, nie dla tego... Ale może trochę i dla tego. To trudno odpowiedzieć. I nie teraz. Ale pan się dowie potem. Opowiem panu. A teraz ja zapytam, czy pan nie był w tym czasie zajęty romansami, historykami miłosnemi, przygodami?...
Posłuchał tego, patrząc obojętnie w ziemię. Coś mruknął.