Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/095

Ta strona została przepisana.

w rysach! Słuchała, co mówił, i jeszcze raz zasłuchiwała się w to samo, nurzając w dzikim wybuchu jego spowiedzi ten uśmiech wewnętrznego szczęścia.
— Takam czegoś zmęczona... — rzekła. — Pójdę teraz do domu. Ale mnie pan zaraz jutro odwiedzi. Jutro, o czwartej. Dobrze?
Nie mógł mówić. Od jej uśmiechu zatlił się w jego duszy uśmiech taki sam i poniósł radosną światłość do oczu, do ust.
— Czegoś mi chłodno — mówiła. — Tu wilgoć. Już sobie pójdę.
— Mogę panią odprowadzić?
— Dobrze, ale dokąd?
— Dokąd pani pozwoli.
— Do Saint-Germain de Près, bo pan się zmęczy gdyby dalej.
— Dobrze. A czy to pani chce wracać do siebie piechotą?
Skinęła głową. Wstali i już pod zmrok szli w kierunku bramy. W zupełnem, zupełnem szczęściu... Nienaski mijał tę bramę — wązkie, ruchliwe chodniczki ulicy Vaugirard — zakręt ulicy Bonaparte, pochyłość na dół, wiodącą do placu świętego Sulpicyusza. Drzewa platanów, czarny, brzydki, ponury kształt kościoła — wszystko, co w tej minucie pod jego wzrok podpadło, zatapiało się w pamięć, jako forma szczęśliwości. Rozmowa toczyła się o niczem, banalna rozmowa, nakrywająca szczęście. Zwyczajne wyrazy, które mówili, były dla Ryszarda jak gdyby tony, zawierające wszechświat i wszystkie na nim przedmioty. Xenia wciąż uśmiechała się radośnie.