Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/096

Ta strona została przepisana.

Było to zasadniczą jej cechą, że wesołość nadawała jej ciału powab niezwalczony, czyniła z jej organizmu istny rytm powszechnego życia. Każde skinienie głowy, każdy ruch ręki, każde spojrzenie i odemknięcie ust stawało się wtedy doskonałe i jedyne. Była przecie pospolitą kobietą, jak tysiące tysięcy innych, a jednak w takich minutach stawała się tylko symbolem, wyjątkowem ujęciem nieśmiertelnego piękna. Chciał jej powiedzieć o swych poszukiwaniach, wyrazić jakoś, choć w części, historyę mąk — lecz wyrazy uwięzły w gardle. Poco było mówić? — Oto już się skończyły długie męczarnie! To ona idzie z nim wzdłuż tych samych ulic, wzdłuż katakumb śmierci, wzdłuż tych łożysk, któremi sama tylko rozpacz się toczyła! Jakże miłościwy jest Bóg! On to wysłuchał nocnych modlitw i szlochów pod nagim murem. On to odemknął nareszcie wrzeciądze zamku utęsknienia i otwarł jaskinię ucisku!
Na placu przed kościołem Saint-Germain des Près zwróciła mu uwagę, że należy już pożegnać się. Prosił, żeby jeszcze pozwoliła iść ze sobą dokądś, naprzykład, do Luwru. Powiedziała na to, że tylko chyba do Luwru, gdyż tam już wsiądzie do autobusu i pojedzie do siebie. Na tem stanęło. Gdy przeszli most i minęli Luwr, poczęła żegnać się i powtórzyła zaproszenie na jutro. Ukłonił się tedy i odszedł, niby z powrotem. Ale stanąwszy we wnęce bramy, w czadzie swędu samochodów, powziął nagłą myśl, żeby jej teraz z oczu nie tracić. A nuż ów adres — to fikcya? A nuż ją znowu zgubi na zawsze? Zawrócił w mgnieniu oka i śledził ją oczyma w ruchliwym tłumie.