Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/121

Ta strona została przepisana.

— A czy zrobiłam co złego? No, proszę... Niechże pan powie, jeżeli pan widział!
— Widziałem. Powiadają wam wciąż rozmaici tam pisarze, artyści, podszczuwacze, że wszelkie formy moralności przemijają, zmieniają się, chylą do upadku, zniknąć muszą. Z płomieniem w oczach, z umalowanemi ustami i uczernionemi brwiami — jedyna niewątpliwa prawda życia. Tak powiadają te łotry, artyści, do was, które na to ich słowo, na to rozporządzenie co do waszej cnoty i grzechu czekacie chciwie. My, ludzie wolni, zdzieramy się i cierpimy zniewagi, żeby otworzyć drzwi waszego odwiecznego więzienia. A gdy otworzyć te drzwi!
— Co mi pan takiego rozpowiada? Nic nie rozumiem!
— Zewnętrzna powłoka, prześliczna barwa kwiatu, to, co nazywamy słowem — miłość — skończyła się. Zaczęła się ukazywać treść istotna, prawda niewątpliwa. Była jakaś powierzchnia, piękniejsza nad wszelkie słowo. Któż mógł wiedzieć? Mój Boże! I dla tego niechże ta powierzchnia będzie przeklęta! Precz ze złudzeniem! Cóż mówić o trwodze duszy? Nic już niema. Niewiadomość i kłamstwo splotły się razem. Teraz widać, czem była ślepa miłość!...
— Panie! Panie! — szeptała Xenia.
— Zaraz sobie pójdę! Wszystko dla ubrań, dla barw, kształtów, szelestu jedwabiów, zapachu perfum, dla migotania brylantów. A brylanty, szelesty, zapachy — dla wzbudzenia szału. Narzędzia szatana!
— Panie Nienaski!