dokąd prowadziły drzwi zastawione szafą, słychać było rozmowę. Ryszard nasłuchiwał. Zdawało mu się, że teraz z jakiegoś snu ocknął się i przez resztkę sennych widzeń słyszy, że tutaj ktoś jest i rozmawia. — Xenia rzekła cicho i łaskawie:
— Niech pan przyjdzie do mnie jutro... Dobrze? Porozmawiamy sobie spokojnie, w dzień, bez świadków. Pan mi wytłómaczy wszystko, a ja posłucham. Może nawet co zrozumiem. Przecie pan mówił mi o swej przyjaźni. Przysięgał pan na różności, że zawsze mogę się do pana odwołać. Nie? A teraz nie chce pan palcem kiwnąć, żeby mi pomódz. Czy to ładnie?
— W czemże to mam pani pomagać?
— W sprawie mego ojca.
— Ojca? Pani ojca?
Westchnął. Było to jakby drugie ze snu ocknienie.
— O której godzinie mam przyjść?
— O czwartej.
— Nie o siódmej, nie o dziewiątej?
— Ach, może pan wcale nie przychodzić, jeżeli tylko takie słowa mam od pana słyszeć!
— Dobrze. Przyjdę napewno o czwartej.
Wziął kapelusz, podał Xenii rękę i cicho wyszedł. Wracał do domu piechotą. Całą tę, tak daleką drogę przeszedł, jak lunatyk, czy pijak, nic nie wiedząc. Trafiał z ulicy w ulicę instynktownie i machinalnie. Szeptem mówił do swego Boga dźwięki i słowa, które tylko Bóg mógł usłyszeć i Bóg zrozumieć.
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/123
Ta strona została przepisana.