Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/125

Ta strona została przepisana.

tała Xenia z tym samym, tylko żałośniejszym uśmiechem.
— Już nie.
— Pojedzie pan do Ameryki i zostawi mię tutaj samą?
— Przecie pani przyjaciół nie brak chyba w Paryżu?
— Nie mam żadnego. Był niby to ten adwokat, ale się zlisił. Okazało się, że i on jest taki sam, jak wszyscy, jak i pan.
— Moją przyjaźnią pani sama wzgardziła.
— Może sobie pan mówić, co chce. Ale pan bardzo nieładnie ze mną postąpił.
— Cóż tam zrobiłem nieładnego?
— A no z tem wszystkiem. Niby to pan przyjazne uczucia ofiarowywał, przysięgał na różne honory. Ja, głupia, uwierzyłam. Wzięłam to za prawdziwą monetę. I cóż się okazało? Ja tu później czytam w listach, aż mi włosy powstały na głowie. Miałam być jedną z pańskich adoratorek? O, nie, panie! U mnie tak nie idzie! Ja — to ja, albo mnie niema wcale.
Nienaski śmiał się, wspominając:
— Poco też to pani mówi?
— Myśli pan, że nie wiem o panu całej prawdy! Mam na każdą rzecz dowody i dokumenty!
— A no to i dobrze! Cóż to ma wspólnego ze sprawą ojca pani?
— No, ma! Gdyby nie pan, tobym przecie nie mieszkała u tej Teresy.
— Gdyby nie ja! A to co nowego? Ja jestem winien, że pani tu mieszka?