rzekła rozsądnie, jak dobry kolega, jak wytrawny towarzysz:
— Nie trzeba być dzieckiem!
Uśmiechnęła się tym samym przemyślnym uśmieszkiem.
W antrakcie poczęła niepokoić się i wykręcać swoim zwyczajem. Rzekła, że musi przynieść sobie szal z garderoby. Chciał poskoczyć po ów szal. Nie zgodziła się na to. Uparła się, iż koniecznie wyjdzie sama. Oczywiście usłuchał rozkazu. Gdy odeszła, sam wstał z krzesła i wyszedł na próg foyer. Zobaczył wkrótce Xenię przechodzącą wśród tłoku wyfraczonych panów, którzy się przed nią rozsuwali, tworząc wolną ulicę. Ryszard wrócił na swoje miejsce. Usiadł i przymknął oczy. Myślał o tej sztuce, którą dopiero co widział, o tej przepowiedni, o tem wieszczeniu, idącem z dalekiego czasu. Coś w nim zaszło, coś dokonało się w sposób niemylny, dokładny, ścisły. Wiedział o tem, a nie pojmował. Tego wieczora stary romantyk pilnego, choć niepojętnego miał w tym widzu odbiorcę swojej twórczości, może pierwszego i jedynego od tylu lat...
Następnego dnia przed południem stawił się, żeby towarzyszyć Xenii w czasie odwiedzin ojca. Jechali zamkniętym fiakrem, daleko, — do więzienia. Była tego dnia inną, zwykłą, smutną kobietką. Nic z pozy przybranej, nic z wdzięczenia się, nic z szyku. Mały aksamitny kapelusz-kaptur nadawał się do tego, żeby