opiekunem jej na tym bruku, choć nie bardzo na to przystaje.
Spojrzał w oczy biednemu ojcu i wzrokiem chciał powiedzieć jego boleści jakieś słowo uspokojenia. Stary pan coś z tego zrozumiał. Siadł na ławeczce obitej ceratą i przyciągnął córkę do siebie.
— Co słychać u ciebie, dzieciątko? — pytał z czułością.
— Wszystko jest nieźle.
— Z czego żyjesz?
— Robię, co się da.
— A co?
— Mieszkam u tej Neville...
— Wiem. Ale co? To jakaś fotografka.
— Z niej nie mam nic.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Próbowałam być u jednej modniary... Odnosiłam klijentkom pudła z kapeluszami i sukniami. Kilka razy dało się zarobić po parę franków, a franka na dzień zawsze jak najpewniej...
Stary pan poprawił monokl. Dolna szczęka jego drgnęła, usta się półotwarty i jakby szczeknięcie z bólu kopniętego psa wydarło się z pomiędzy warg. Wpakował sobie drżącą pięść w gębę i kąsał ją zębami, żeby nie wydać głosu. Xenia coś do niego szeptała, a szeptała. Głośno mówiła:
— Jedna mi poradziła, żeby odnieść hafty do amerykanów Mortonów, milionerów, czy miliarderów. Stali w hotelu Bristol na placu Vendome.
— I cóż?
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/166
Ta strona została przepisana.