— Ta amerykanica proponowała mi, żebym z nimi jechała do Chicago.
— W jakim charakterze?
— Właśnie nie wiem. Rozmawiała ze mną z godzinę, wypytywała się o wszystko i taka była grzeczna, że trudno znaleźć lepszą. Przyszła jej córka, starsza już pannica, o którą starał się jakiś, podobno, z panującego domu, potem jeszcze jej syn, młokos, miał może z dziewiętnaście, ze dwadzieścia lat. Wszyscy troje oglądali mię i byli coraz grzeczniejsi. Szczególniej ta stara. Mówiłam, że ja naprawdę nic nie umiem robić, więc jakąż bym u nich miała pracę. To powiedziała, że będę do towarzystwa.
— Ale czyjego?
— Właśnie nie wiem. Przecie nie tej pannicy. Ta mi później tłomaczyła — co to te hafty dla nich robi — że mogłam zrobić karyerę. Ale przytem takie głupstwa...
— No, co?
— Eh, nie będę powtarzała!
— Mnie nie powiesz?
Xenia uśmiechnęła się zabawnie. Widać było, że nie mówi prawdy, gdy dorzuciła:
— Powiedziała... No, kiedy to coś tak głupiego! Że ta amerykanka chciała mię wziąć, ale do towarzystwa swego synala.
Granowskiemu trzęsła się głowa i monokl wypadł z oka. Ryszard, który z uczuciem niewiary słuchał tych szczegółów, wtrącił się do rozmowy:
— Niech pan będze spokojny! Panna Xenia znajdzie teraz zajęcie stałe.
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/167
Ta strona została przepisana.