szkała. Była, widziała, rozczarowała się, znudziła, no i to wszystko.
Ryszard patrzył w ziemię. Jakowyś ogień przeleciał po jego żyłach aż do stóp. Zatliła się w strudzonem sercu cicha radość, jak świętojański robaczek w ciemną noc. Neville mówiła dalej:
— Nie o takie teraz rzeczy idzie!
— Więc o co? Przepraszam, że pytam, ale czasu mam mało.
(Miał nadzieję, że Xenia słucha za drzwiami.)
— Myślałam, że pana to zainteresuje.
— Dlaczego pani tak myślała?
— Ponieważ i pan ją psuł, popychał nie gorzej ode mnie... — rzuciła mu w oczy, śmiejąc się swobodnie.
Nie znalazł na to innej odpowiedzi nad wybuch wewnętrznej wściekłości, którą w milczeniu zdławił w sobie.
— Dawniej — mówiła Neville, — miała ona różne ciekawostki zobaczenia i poznania wszystkiego, wreszcie pasye młodego półdyabła. Lecz wszystko to tłumiło jedno uczucie.
— Doprawdy? I jakież to uczucie?
— Pan je zna dobrze. I ja znałam tę miłość, choć się z nią dziecinnie kryła. Zawsze pan był dla niej bogiem, który skądś patrzał i niewidzialny strzegł. Teraz już koniec jej dziecinnady.
— To trudno... — uśmiechnął się cynicznie. Ale ten śmiech własny pchnął go w serce, jak nóż wroga.
— Nie myślę tu dysputować z panią. Nie mam
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/195
Ta strona została przepisana.