Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/198

Ta strona została przepisana.

— Co znowu?
— Raz już weźmy ślub i niech się skończą te wszystkie brewerye!
Żachnęła się w tył i oparła plecami o mur. Stała tam długo nieruchoma i jakby martwa. Patrzyła na niego skostniałemi oczyma. Istna sarna, którą myśliwiec wziął na cel.
— Chodźmy, Xenia... — rzekł cicho.
Nie ruszała się z miejsca. Zaczęła szeptać bardziej do siebie, niż do niego:
— Kopnął mię, jak psa, rzucił, jak najnędzniejszą — otóż masz! Powiedziałam sobie, że wolę zdechnąć z rozpaczy, niż błagać o litość po tem, coś mi zrobił. A teraz co?
— Chodźmy, — Xenia! — powtórzył.
Zaczął zstępować ociężale, niżej, niżej, niżej. Gdy był już przy niej, wybuchnęła głośnym jękiem, zachwiała się i opadła na stopnie. Ręce jej kurczowo, spazmatycznie objęły jego kolana. Dźwignął ją, postawił na nogach, otarł łzy z twarzy, uspokoił. Wyszli z bramy spokojnie, pod rękę, prowadzeni drwiącym, cynicznym uśmiechem odźwiernego, — aż do automobilu, który się przypadkiem w ulicy nawinął. Gdy wsiedli, Nienaski kazał jechać do Saint-Severin.
— Po co my tam jedziemy? — zapytała.
Znowu poczęła czegoś płakać, sykać z bólu, słaniać się i szlochać.
— Tam musimy...
— Czemu tam?
— Tam się schodzili... Ojcowie... Leżeli krzyżem i strugami wylewali łzy w tamte kamienie, prosząc