jakby się dopiero w tej chwili dowiedziała o jego tam obecności. Westchnęła... Podeszła cicho, ze ściskaniem w sercu i rozkosznym spazmem w łonie. Ujrzała oczyma jego oczy żywe i patrzyła twarzą w twarz — o senna rozkoszy! — w zaginione swoje szczęście. Oparła łokcie nagie na szkłach tego muru i dłońmi objęła jego głowę, ażeby ją lepiej zobaczyć. Samą oto miłość swoją w rękach swych trzymała. Kołysała ją łagodnie w dłoniach. Syciła oczy widokiem włosów, czoła, oczu, ust, zarysu twarzy — aż do omdlenia, aż do szału, do zatchnięcia się, aż do śmierci. Z cicha, w tajemnicy przed śmiercią, przywarła ustami do ust i zapamiętała się w pocałunku jednym i nierozdzielnym na wieki wieków. Ten pocałunek sam jeden był oczywistem świadectwem prawdy, pieczęcią niezłomną, herbem wierności.
Lecz oto nagle on oderwał usta i twardo zapytał o Leszka Śmicę. Nie odjęła palców od jego włosów i nawzajem zapytała:
— A ty skąd idziesz?
— Ja? Stamtąd... — odrzekł niedbale, wskazując ręką na dom w oddali, gdzie świeciły się okna, przesłonięte firankami.
— Stamtąd?... — jęknęła, czując, że nogi uginają się pod nią, i że piersi nie mogą już złapać ani jednego tchu.
Oparła się plecami o mały pień octowego drzewa, ażeby nie upaść na wznak. Zadrżało pod jej ciężarem to małe drzewo, zatrzęsło się gałęźmi i wszystkimi liśćmi. Uczuło boleść jej ciała to niedorosłe drzewko i długo dygotało zwisłymi liśćmi. A nie zlitował się —
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/274
Ta strona została skorygowana.