progiem. Tłucze we drzwi czołem i prosi się upływem krwi, żeby otworzyła i wyszła. Przycisnęła serce rękami i słuchała. Czuła szczęście, szczęście miłości, jak wówczas w Paryżu, gdy go w Luxemburskim ogrodzie ujrzała i, jak tej nocy, gdy ją po imieniu z altany wywołał. Zgodziła się w szaleństwie radosnem iść wszędzie, dokąd tylko będzie chciał, jak tam, gdy szli bawić się w wielkiem mieście. Wyciągnęła ręce. Nie mogła dostać go, podźwignąć z ziemi. Cóż tu czynić? Zwlokła z posłania ciężkie nogi i jęła po omacku szukać w szufladce stolika. Znalazła srebrny woreczek. Otwarła go drżącymi palcami. Zaprzeczenie! Dowód! Dokument! Pokazała mu, że ma testament i że go nie uroniła. Wszystko wie i wszystko pamięta! Wie, co znaczy każda litera i każda kreska! Sama jedna to wie. I nie przeminie, nie zginie ani jeden z tych znaków!
Na chwiejnych ze szczęścia nogach poszła do drzwi. Otuliła się futrem od zimna. Szła ku niemu, ku niemu, ku niemu...
Po jakowychś ruchomych schodach, wciąż w dół, pełen lodowatej ciemności...
Szukała go w mroku ciemności...
Nazajutrz rano znaleziono ją martwą pod progiem tego pokoju. W zamkniętej dłoni ściskała kurczowo arkusz papieru przytulony do serca. Wieczny sen, gdy ją tam pochwycił, nie zdołał zniweczyć z jej