Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/035

Ta strona została przepisana.

kując na odgłos kolejki, zjeżdżającej z góry Fiesole, który się przydługo nie rozlegał, kapitalista przechadzał się w cieniu ogromnych platanów i z roztargnieniem spoglądał to w górę, to ku miastu. Ulica była pusta najzupełniej, — to też każdy przechodzień wpadał w oczy. Od małej trattorii, która mieściła się naprzeciwko przystanku, ociężałymi kroki szedł w kierunku Salviatino młody człowiek. Spiekota dokuczyła mu, widać, w czasie wędrówki pod górę, gdyż zdjętą z ramion kurtkę niósł przewieszoną na ręce, a wielki fontaż krawata rozwiązał pod szyją i raz wraz wachlował się szerokiemi skrzydłami kapelusza. Pan Granowski doznał bardzo przykrego wrażenia, ujrzawszy tego przechodnia. Gdyby nie to, że tamten już go dostrzegł i poznał, byłby niepostrzeżenie umknął w obmurowaną fiesolańską ulicę. Lecz było już za późno. Wypadło przybrać najserdeczniejszy uśmiech na wargi skrzywione od odrazy. Był to rodak. Pan Granowski zasadniczo i bezwzględnie unikał właśnie rodaków wszelkiego rodzaju. Z tym tedy naprędce sfabrykowanym uśmiechem przyjemnego zdumienia pan Granowski wyciągnął do przechodnia obie ręce, mówiąc:
— Kogóż to widzę?! Pan Śnica!
— Upadam do nóg! Moje najniższe... — mówił tamten, niemal po ziemi wywijając swym kapeluszem o wielkiem rondzie.
— Jakież to losy zapędziły kochanego pana aż tutaj, za San Gervasio?... — pytał pan Granowski.
— Smutny małżeński przymus, niedola, o jakiej prawdziwie lepiej jest nie mieć pojęcia.