Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/053

Ta strona została przepisana.

— Tak, tutaj w pobliżu.
— A czy pani nie zrobiłaby przykrości nasza wizyta?
— Broń Boże!
— Czy moglibyśmy pójść tam teraz?
— Proszę pana. Możemy pójść.
— Jestem gotów.
Śnica powstał ze swego krzesła. Rozmyślał. Po jego twarzy miotała się rozpaczliwa myśl, że oto nic nie załatwił, nie wydusił z tego „dziedzica“ ani grosza i bez grosza ma iść teraz do Salviatino. Błyski piorunującej wściekłości migotały w jego oczach. Pan Granowski doskonale widział to wszystko. Ileż to razy był w życiu swojem takim petentem! Ileż to razy stał przed kimś, mocując się z wichrami wewnętrznych pasyj! Mając w sobie tę świadomość i te refleksye, uprzejmie gwarzył o Florencyi. Nacisnął guzik dzwonka i kazał Catonowi, który się we drzwiach, jak cień, ukazał, podać kapelusz i laskę. Za chwilę szedł ze Śnicą przez ogród czarodziejsko piękny w kierunku bramy. Tuż za nią, na stromem zboczu urwiska rósł dojrzały o tej porze, w drugiej połowie maja, wysoki, złoty jęczmień. Pan Granowski wskazywał uprzejmie to pólko towarzyszowi, zwracając jego uwagę na dojrzałość kłosów i podkreślając, że to przecie połowa maja. Upał był nadzwyczajny, tamujący oddech, to też obadwaj panowie kryli się w cieniu murów i drzew. Lecz cień murów był skąpy, krótki i przylegający wąskiemi liniami do budynków. Poza obrębem drzew człowiek uczuwał w całym organizmie istne porażenie, w piersiach duszność i ból w głowie. Na pustej, białej