Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/068

Ta strona została przepisana.

rzyło mu się patrzeć a patrzeć w zadumaniu nienasyconem.
Berto czuł w gardzieli, w tem miejscu, z którego wydobywał swój powszedni, wrzaskliwy okrzyk, stały, a wciąż wzmagający się ból, jakby tam formował się guz i narastał wrzód. Wiedział, iż ów bolesny trzpień, nieubłagany, cichy wróg, począł się i rośnie z krzyku w ulicach, — że tym krzykiem żywi się i od niego rozrasta. I wiedział również, że za jakąś godzinę trzeba będzie rozpocząć na nowo tenże krzyk, trwający cały dzień, wrzask — zarobek, tem donioślejszy, im bardziej trzeba pokonywać głosy współzawodników i rywalów. Patrzał w konieczność swego losu, w szatańską śmieszność przeciwności swego zawodu, przypatrywał się nieustraszoną źrenicą tragicznym głupstwom, figlikom i podrygom szatana. Rozumiał, że musi skazywać się na ból, rosnący w gardzieli, codzień głębiej i ostrzej dotkliwy, — dla miłości Cesarego, Isoliny, Inez i Yoli. Taki był los! Lecz, — o wszechmogący Boże! — nie wołać już w ulicach Florencyi! Zamilknąć! Zamilknąć, jak inni, szczęśliwi ludzie! Gdy myślał o takiem szczęściu, wszystek zamieniał się w westchnienie, w jęk modlitewny i, jako proch, leżał u stopy Boga.
Gdyby Cesare był inny!... — marzył Berto. — Gdyby cokolwiek rozumiał! Gdyby miał w sobie choć okruch serca Isoliny! Gdyby przynosił do domu jakikolwiek zarobek i choć trochę dawał na życie! Ale gdzież! Trzeba było drzeć się całemi dniami, żeby jego odziewać i karmić, zachowywać grosz gotowy na wykupywanie go z kryminałów, na łapówki i kaucye,