bemi warstwami na piersiach. Serce ich nie może udźwignąć. Dech ustaje. Z odrazą niewypowiedzianą i z ciekawością pierwiastkową, jak u dziecka, zatapiają się struchlałe źrenice w tę nieprzebraną, nigdy nieprzekopaną ziemię. Głębina jej cuchnąca, która w żadną stronę nie popuszcza, rozwiera się i pochłania, zamyka i nawala z wierzchu. Przestrach cichy, jednostajny, nieodmienny, wieczny przenika serce. Już to nie ta sama ziemia, którą ongi stopą, lekką, jak obłok, chyżą, jak wiatr, potrącało się w biegu! To przyczajona lichwiarka, nadchodząca zdaleka, żeby się pomścić ze śmiechem straszliwym za każde lekkomyślne po niej stąpnięcie. Ukazuje się teraz w strasznej nagości, której ślepe oczy nie widziały były, pcha się w usta, w żyły, w kości i wsysa w siebie żywą krew.
Bezmyślne z bólu oczy błąkają się po nagich ścianach wielkiego przedsionka starego pałacu. Precz, zabójcza glino! Tam i sam, wmurowane w nagi, z czerniały mur bieleją tablice z marmuru, zawierające wersety Dantego. Przy blasku wkraczającego dnia oczy prostaka chwytają i składają do kupy litery:
„La tua città, che di colui è pianta
Che pria volse le spalle al suo Fattore
E di cui è la invidia tanto pianta,
Produce e spande il maladetto fiore
C’ha disviate le pecore e gli agni
Però che fatto ha lupo del pastore“.
Dziwne, niezrozumiałe słowa o fundatorze Florencyi, szatanie, — o rodzie jej, który wydał ze siebie i rozsiewa florena, pieniądz florencki, „il maladetto
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/072
Ta strona została przepisana.