cierpliwie wyrozumiałym, jak za maską, kryła się myśl: — gdybyż ci ludzie wiedzieli... Gdyby wiedzieli, w jakiem towarzystwie, w jakiem to gronie, on, dostojny ich amfitryon, spędzał w Paryżu jedne i drugie święta zielone... Gdyby mogli widzieć twarze ojcobójców, morderców, bandytów, zbójów, oszustów, złodziei, zielonolicych zwierzaków w ludzkiej postaci, którzy ramię w ramię z nim, obecnym „panem“, ucztowali w tym dniu... Był ich wspólnikiem i naśladowcą. Był jednym z nich. Tamte twarze przesuwały się przed jego półprzymkniętemi oczyma, — dzieje ich długie i przeraźliwe, dzieje każdego poszczególnie i dzieje wszystkich wraz płynęły w krótkiem widzeniu wskroś jego pamięci, jak nieraz w śnie przemyka się w jednej minucie olbrzymia wieczność trwania chaosu wydarzeń i obłąkany nieład przypadków. Ten to sen pamięci, przeoblókłszy się w myśl, zrodził twierdzenie: pieniądze wyniosły mię stamtąd aż tutaj. Dobrem bez granic są pieniądze. Złoty orzeł wszędzie dolata. Za nic pieniędzy nie oddam! Choćby przyszło z czartem gryźć orzechy!
Moda latorośl rodu Śniców budziła się codzień o świcie i zaczynała rozdzierać powietrze nieposkromionymi krzykami. Pani Śnicowa, która była zmuszona wstawać kilkakroć do syna, wydawała go wówczas w ręce Isoliny, nadbiegającej do drzwi jej pokoju. Młodociany krzykacz uciszał się dopiero w obszernej kuchni, pustej i nieużywanej, — skąd zresztą jego głos nie dochodził już do nikogo w całym domu.