Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/088

Ta strona została przepisana.

ręką Isoliny, stawała się pierwszą własnością nowego na ziemi proletaryusza. Szeroko rozwarte okno wprowadzało z ogrodu do izby upał czerwcowego dnia florenckiego, upał nie do wytrzymania w południe, lecz o świcie pełen przedziwnej podniety dla ciała i rozkoszy dla zdrowych jego nerwów. Ptaki, których bezpieczeństwo w obrębie ogrodu od strzału miejskich nemrodów zabezpieczały tabliczki ze srogimi napisy — vietata caccia! — zanosiły się od śpiewu. Mnóstwo much, bąków, os i pszczół wpadało do stancyi i wybiegało na zewnątrz, a nagi promień, który przez szczyty subapeninu przełamać się zdołał, strzelał w środek ceglanej posadzki. Zapach tysięcy kwiatów dźwigał się z ziemi ogrodu i wpływał do wnętrza. Pielęgniarka rozpuszczała sznur lampki elektrycznej, umieszczonej nad stołem, i amplę jej zniżała nad głową chłopczyka. Łagodną popychana ręką, lampka zaczynała nad nim lekko się kołysać. Słońce czepiało się okrągłej powierzchni szkła, a oczy dziecka chwytały blask i szły za nim, gdy odbiegał, lub nadchodził. Cichutki jakiś pomruk, swoisty bełkocik zupełnie tajemniczego języka wymykał się z za smoczka, a usta ze zdwojonym zapałem wysysały zawartość flachy. Isolina w swoim własnym dziewczyńskim języku zachęcała pupila:
Oh, angioletto! Pij! Nie żałuj! Ssij! Mlaskaj głośno! O, tak! Jeszcze, jeszcze raz! Jeszcze raz tak samo!
Tak to co ranka, gdy pani Śnicowa w kamienny sen zapadała, jej syn ucztował w ramionach młodej opiekunki.