szlochając. Gdy dobrze przystosował ucho, pochwycił jej rozpaczliwą modlitwę z głębi piersi, z przepaści nieszczęścia:
— O, Dio! O, Dio! O, Dio!
Spać mu się jeszcze chciało, lecz ciekawość przemogła. Zwlókł się z łóżka i, stojąc we drzwiach, z udanem współczuciem spytał na odległość wyżyny schodów, prowadzących do pracowni:
— Co się stało?
Sunąc się wzdłuż ściany i czepiając jej rękoma, żeby nie upaść na ziemię, wlokła za sobą na pół zapiętą spódnicę. Drżącym głosem wyszeptała bezmyślnie, w przerażeniu:
— Yole przybiegła...
— I cóż?
— Ojciec umiera!
— Gdzie?
— W szpitalu.
— A cóż mu takiego?
— Nie wiem!
— Idziesz tam?
— Idę!
Wnet pobiegła na dół, jak gdyby runęła ze schodów. Śnica zaklął przez zęby. Nawrócił i rzucił się w łóżko. Okrył kołdrą głowę i twardo zasnął posilnym snem rannym.
W jakieś dziesięć dni później cały dwór pana Granowskiego wyjechał nad morze, w okolice Livorna. W niepozornej miejscowości, między dwiema mor-