Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/145

Ta strona została przepisana.

łubów. W jednej z ulic, wybiegających z rynku a schodzącej w obwód niziny krakowskiej, ku okolicznym błotom, widać było z górującego nieco punktu plantacyj olbrzymią, wydłużoną masę ludzką pułku wyruszającego w pole. Szeregi za szeregami żołnierzy, idące miarowym krokiem zajmowały całą, od chodnika do chodnika, szerokość ulicy, a długi ich natłok ginął kędyś u wylotu ulicy, uchodzącego w podmiejskie pola. Falujący błysk luf karabinowych przywodził na pamięć chwiejne ruchy łanów zboża przedeżniwy. To podobieństwo torowało sobie drogę do imaginacyi widza tem natarczywiej, iż każdy z żołnierzy miał wetknięty w lufę „gwera“ bukiecik kwiatów krakowskich. Zdawało się patrzącemu z oddalenia że to ogród krakowski, niesiony przez jego dzieci, wyrusza z obrębu miasta, kołysząc się w jesiennem słońcu. Owo wetknięcie żywych kwiatów w otwory luf karabinowych, w austryackie uzbrojenie, miało, zapewne, oznaczać, iż żołnierze ruszają w pole z radością, pełni animuszu i tężyzny. Jakaś dziarska pieśń polska zrywała się z ust maszerujących batalionów, pieśń o męstwie i nadziei, o sile i wzgardzeniu wszelkiej słabości. Ale bliższe wejrzenie w szczegóły wojennego szyku dawało widzieć niejakie odchylenia od radości i tężyzny. Pan Granowski spostrzegł oto wojownika, idącego na skrajnem miejscu w szeregu, maszerującego twardym krokiem z ową równianką kwiatów na szczycie karabina, — brodatego izraelitę, którego twarz wyrażała boleść przerażającą. U lewej ręki żołnierza, uczepiony kurczów o obiema dłońmi, biegł po bruku chłopiec żydowski, szlochając i jęcząc