w jednej z sąsiednich sal czekały. Mecenas pożegnał również pana Granowskiego i znikł w labiryncie sieni i departamentów. Ofiarodawca trafił do wyjścia i znalazł się na ulicy. Szedł uśmiechnięty i ukontentowany. Rozmyślał: — Pani Lenta Żwirska zbawiająca Polskę — no, no! — Osa z pawim ogonem. Urocza Sabcia — i ofiary na odbudowanie ojczyzny. Podsędziwiała koza w szyszaku...
Bądź co bądź powtarzał sobie w myśli zapewnienie, iż udało mu się spłatać jeden z najlepszych interesów w życiu. To go wprawiało w znakomity humor.
Nazajutrz rano pan Granowski przechadzał się wzdłuż drogi, dzielącej błonia podmiejskie, zatopiony w rozmyślania i roztrząsania szczegółowe swych spraw majątkowych. Poprzedniego dnia nad wieczorem odnalazła go w hotelu pani Sabina Topolewska i mile zajęła mu kilka pięknych godzin czasu. Od niej to, jak z najdokładniejszego raptularza, dowiedział się o wszystkich sprawach politycznych, społecznych i wojennych, osnuwających niedawno wskrzeszony Enkaen. Wiedział już tedy, jakie wewnątrz tego ciała nurtują nienawiści i intrygi, — kto kogo wygryza i za co, — kto jest najbardziej znienawidzony, a kto znowu budzi najgłębszy zachwyt, do istnych drgawek doprowadzając zespoły niewieście, — kogo trzeba strzedz się, jak morowej zarazy, a względem kogo palić się jasnym płomieniem uwielbienia. Pan Granowski dostrzegł, że pani Topolewska, udzielając tych informacyj, opisuje, a raczej oplotkowuje, najroz-