Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/182

Ta strona została przepisana.

kolegami namoczył spory kawał chleba w tęgiej gorzałce, poszczypał ów chleb nasycony alkoholem na drobne pigułki i, gdy wróble najliczniejszą zleciały gromadą, rzucił im garść jałmużny. Bijąc się zawzięcie o strawę i wydzierając ją sobie, połknęły w mgnieniu oka zatrute gałki. Niewiele upłynęło czasu, a oto bezwiedna biba okazała się w skutkach. Stare, doświadczone we wróblim rodzie wyjadacze, których nikt na świecie nie zdołałby wziąć na plewy, poczęły oto taczać się na piasczystej drodze, jak pijane chłopy. Ani jeden nie mógł poderwać się wysoko na skrzydłach, choć je rozpościerał jak najszerzej i wlókł po ziemi, niczem indor w chwili bełkotu! Ten i ów wywracał się do góry brzuchem i grzebał nogami w powietrzu. Jeden bezsilnie utknął dziobem w ziemi i nie mógł go wyciągnąć mimo forsownych usiłowań. Drugi przysiadł na kuperku i, przechyliwszy na bok bezwładną głowę, rozdziawił dziób i przymykał oczy. Zdawało się, że za chwilę zacznie wywrzaskiwać z pod serca, jak wieśniak dokumentnie urżnięty. Niektóre ze statecznych wróblic maszerowały na uginających się nogach wprost do stawu. Inne podrywały się z ziemi na skrzydła, żeby natychmiast grzmotnąć się w piasek, jak bezwładne kamienie, wyciągając łebki i skrzydła. Koleje, wyorane w ciepłym piasku drogi na przyczółku grobli, roiły się od pijanego ptasiego mrowia. Można było brać je rękami, lecz porucznik nie pozwolił. Sam zanosił się od śmiechu i żołnierze ryczeli chórem, patrząc na niezrównane widowisko. Nie trwało ono zbyt długo, gdyż ptaki po pewnym czasie trzeźwiały