zmierza. Ogień go palił w piersiach i w głowie. Zeschnięty język, jak wiór obracał się w gębie i jedno wciąż słowo soldackiej zniewagi wyrzucał z jałowego wnętrza. Nogi brnęły po lepkiem błocie ulic miejskich, podmiejskich i bagien, przylegających do bruków. Wreszcie te nogi zbłąkane zaniosły serce zdziczałe i głowę rozpaloną do zarośli podmokłych, między drzewa, koronami o zeschłych liściach smutno w wyżynie szumiące. Nie wiedząc zgoła, gdzie jest, Jasiołd zatrzymał się wśród owych drzew i począł mocować ze swą duszą. Co się stało? Skąd się tu wziął? Co go tak nęka nieznośnie? Śmiał się ze siebie gorzkiem natrząsaniem durnia na wspomnienie przyczyny swojej boleści, — na wspomnienie odgłosu pieszczot, które go wysadziły z barłogu, wyrzuciły z domu i aż między te oto drzewa przygnały. Śmiał się i mówił komuś, kto w tem miejscu stał w ciemności naprzeciwko jego oczu w mrok wlepionych, że krzywdę nieopisaną ma w duszy. Tamten następował nań przypomnieniami. Wysuwał w przepaści nocy, jakoby regestry organów, głosy żałosne, tkliwe westchnienia, dźwięki, jakoby uśmiechy dziecięcej ufności, materyalne, w brzmieniu muzycznem zawarte obrazy miłości przeczystej... Wtrącał je między poplątane myśli, a same myśli, gdy były bezwładne, niby pasma zmulonej trawy, którą wezbrana unosi woda, ujmował we władcze swe ręce. Jasiołd otrząsał się i odpychał od siebie, wyrywał ze swego rozumu wtrącone ohydy. Dźwigał się całą swą mocą, żeby znowu być sobą samym, — żeby się nie dać złemu. Ale własnej jego siły było za mało. Wzdychał ku ojcu dawno zmarłemu, ku matce da-
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/229
Ta strona została przepisana.