sąsiada. Pan Włodzimierz Jasiołd... — mówił porucznik do pana Witolda Granowskiego.
— Miło mi poznać... — mruknął ostatni, uchylając kapelusza.
— Miałem dzisiejszego ranka prawdziwe szczęście, spotykając szanownego pana. Doprawdy zacznę wierzyć, że kto rano wstaje, temu pan Bóg daje...
Śnica mówił to wesoło, ze złowrogo roziskrzonemi oczyma.
— Proszę mi wierzyć, panie poruczniku, że i ja żywo się cieszę z tego przygodnego zetknięcia się z panem... — równie wesoło i kordyalnie odpowiedział pan Granowski.
Na powtórny ukłon Jasiołda prawie nie zwrócił uwagi.
— Martwi mię to, że nie udało mi się zawiadomić żony wcześniej, iż będziemy mieć na obiedzie naszego włoskiego amfitryona i dobroczyńcę. Drżę na myśl, że obiadek będzie aż nadto skromny... Ale szanowny pan zechce wybaczyć i przyjąć, czem chata bogata.
— Panie poruczniku! Proszę mi wierzyć, iż widok Pana i jego rodziny nada smak doskonały każdej potrawie. Jestem literalnie stęskniony za małym Stasiem.
— A więc idziemy! Panie Włodzimierzu, proszę z nami.
— Nawet „Włodzimierzu“... — pomyślał Jasiołd, idąc, jak automat, z tymi dostojnikami.
Na wąskich chodnikach ulicy Floryańskiej, gdy trzeba było wśród natłoku osób przechodzących przy-
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/243
Ta strona została przepisana.