Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/248

Ta strona została przepisana.

— Pan jest „królewiakiem“? I cóż to znaczy, moje dziecko, że pan jest królewiakiem? Co ty przez to rozumiesz? Co ty rozumiesz? — powtórzył z niedostrzegalnym, a przecież istniejącym akcentem na zaimku ty.
Pani Celina zniosła spokojnie ów przycisk i rzekła:
— Można żądać od naszych galicyaków, żeby szli w ogień, bo skoro nie pójdą tam z legionami, to pójdą z wami, wojskiem austryackiem. No, nie? Ale od królewiaków?...
Śnica jeszcze ciekawiej, wprost ze zdumieniem przypatrywał się żonie. Widać było w jego wzroku pytanie: — Skądże to ona nabrała takiego rezonu, takich pojęć politycznych? Ona, nie umiejąca trzech zliczyć poza kuchnią, „salonikiem“ i pokojem sypialnym, — ona, wschodnio-galicyjska — ta joj! — indyka?
Pani Śnicowa patrzyła w oczy męża dość zuchwale i dorzuciła:
— Ty się pytasz pana, jako Austryak, — prawda? — czemu pan nie idzie z wami?
Jasiołd wciąż płonął z krwawego wstydu. To o nim, w jego obecności toczono rozprawę... On sam siedział, patrząc w filiżankę, jak cielę na malowane wrota. Nie umiał ust otworzyć. A przecie ta właśnie sprawa była treścią wszystkich rozmów wśród kolegów, tematem niemal jedynym i tak żywotnym, jak żaden, — poza sprawą samego egzystowania na świecie. Jasiołd czytał tej jesieni stosy książek i wdarł się na tatrzańskie wyżyny rozumowania, — w stosunku do swego zeszłorocznego życia w szkole.