za drzewami plantacyj, biegł i przystawał, wtulał się w bramy i sadził na oślep, z oczyma pękającemi od złudnej nadziei, że ona zawróci w którąś ulicę, że nie pójdzie tam, dokąd codzień zmierza. A gdy czarna jej postać znikała we framugach drzwi uniwersyteckich, wlókł się do swej roboty, jak skazaniec na szafot, dźwigając na rękach i na nogach tysiącpudowe, a niewidzialne dla nikogo kajdany rozpaczy. Oczy jego zasłane były łzami, w których strugach błąkała się czarująca, jasnowłosa głowa. W mrocznych salach legionowej intendentury, gdzie miał zajęcie pisarskie, często przebierał rewolwery, dopasowywał do nich kule. Swym niewidzącym, oślepłym wzrokiem patrzał w ślepą dziurę małej lufy browninga. Mierziło go jadło i napój. Nienawistne się stało ludzkie towarzystwo i rozmowa z kolegami. Coś nieuchwytne, mgliste, jedno jedyne, — powab przygładzonych włosów nad białem czołem, wdzięk postaci, niejasna, nieokreślona nadobność, pochłonęła wszystko i jedynie była widzialna w tym wielkim mroku. Przypomnienie, — głos tego samego brzmienia, szelest do umiłowanego podobny, kształt w oddali czyjejś postaci, tamten w ruchu naśladujący, szum drzew jesieni, żywy świadek uczuć na śmierć skazanych — potrącał duszę w nicość głuchych stanów zatracenia. Cała jego istota omdlewać się zdawała na wspomnienie subtelnej gracyi ruchów, przechyleń kibici, gestów rąk, spojrzeń, uśmiechów, radosnych okrzyków i smutnych zamyśleń. Był w tem zagłębieniu się w ułudny obraz wieczysty podziw i nigdy niewyczerpana rozkosz wwiadywania się, sekretnego śledztwa, stały niedosyt nie-
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/287
Ta strona została przepisana.