z drugiego, nienaturalne a pospolite, jak fenomeny pogrzebu. Kres? Nie! Nigdy! Zbyt mocno wierzył w swą gwiazdę. Nie tu jest miejsce jego zguby, wśród natłoku bab i chłopów! Otrząsnął się z dreszczów, które wałęsały się po jego grzbiecie, i postanowił rozrywać się widokiem bliźnich. Co też tu będą robili? O, dziwo! Nie modlili się, ani poddawali trwodze, lecz w najlepsze żarli się już, jak tam na powierzchni, żeby, widać, nie stracić wprawy. Na żonę pisarza, znaną panu Granowskiemu z plotek folwarcznych, jako osoba niezbyt westalskiego sposobu życia, ktoś z kąta szczekał dwuwierszykiem:
„Te kolczyki, co mam w uchu,
Zarobiłam na swym brzuchu“...
Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, milioner wypatrzył i poznał debrzowskiego paszkwilistę. Był to praktykant, kuternoga. Mąż zaczepionej uwodzicielki cisnął w napastnika niemniej swoistym dwuwierszem:
„Zamknij paszczę,
Bo ci naszczę!“
Parobczak, oparty plecami o ścianę, ryknął śmiechem, jakby kto w tem podziemiu wystrzelił z moździerza.
— A ty tu czego rżysz! — rzucił się na niego pisarz. — Chcesz rżeć, to rypaj na pastwisko!
— Chodź pan, panie pisarz, to i ja z tobą. Sam nie pójdę. Widzicie! Śmiać się człowiekowi nie wolno, jak się gęba ze śmiechu dre.