Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/334

Ta strona została przepisana.

ski stwierdził, iż mniej ma w swej zewnętrzności dystynkcyi, o którą bez przerwy się troskał, niż ta wiejska kobiecina. Przypatrywał się jej z uwagą w czasie piekielnego bombardowania. Strzały nie biły teraz w zgliszcza wsi i dworu, lecz, jak lotna pokrywa, osłaniały dolinę i przyległe płaszczyzny, trafiając kędyś w okolicę za lasem debrzowskim. Las ów zdawał się szarpać i szamotać, gdy nad jego zawsze równy i spokojny grzebień wylatywały w olbrzymich bryzgach słupy i kopuły wyrzuconej ziemi. Ostrzeliwanie trwało tak długo, iż ludzie zamknięci stracili nadzieję, aby kiedykolwiek ustało. Przecież ustało. Wówczas przez dolinę i obadwa płaskowzgórza walić się poczęły masy moskiewskiego wojska, wciąż pędem lecąc. Szare ich płaty, jak chmury, zsuwały się z pochyłości i biegły na przeciwległe wzniesienie. Krzyk — ura! — rozdzierał powietrze. Zaśnieżone pole zciemniało od powłoki pędzących szeregów. Krzyk ich, podwojony przez echo, uderzył w las wielokrotnie. Zdawało się gromadzie, słuchającej z pieczary, iż ten tłum nieprzeliczony wielkich, brunatnych chłopów, przyłożywszy las do ust, jako surmę wojenną moskiewską, zadął w weń wrzaskliwie o swem zwycięstwie na dalekie polskie okolice: — ura! ura! ura!
Ludzie odetchnęli, gdyż huk strzałów ustał, a pojedyńcze odgłosy walki brzmiały tak zdala, iż ledwie je można było dosłyszeć. Doliną i polami ciągnęły teraz oddziały wojska mniej sprawnego, zatrzymując się tutaj, lub idąc dalej. Za nimi poczęły się ukazywać naładowane furgony, okryte wielkiemi, czarnemi płachtami, automobile, wozy ciężarowe, wreszcie nieskoń-