Gdy trzeba było podnieść się i odebrać dziecko, pan Granowski doświadczył szczególniejszego w sercu rozruchu. Ach, szalona radość! Niebiańska! Ciepło i światło zajaśniało w pieczarze. W starych kościach ocknęło się życie i zdrowie. Domyślił się ciężkiem, trudnem rozumieniem, wśród głuchego, wewnętrznego szlochu, że to Xenia, jego jednorodzona, w dziękczynieniu za niedawne pragnienie odwiedzin, za żądzę pocałunku kości od kości, przysłała mu podarunek z za świata. Wyciągnął ręce. Ale w tejże chwili stara nauczycielka, przysłuchująca się oddawna rozmowie z sołdatem, podsunęła ręce pod znalezioną dziewczynkę. Chciwość miłosierna paliła się w jej wzroku i w tych chudych, drżących, wyciągniętych dłoniach. Gadała w pośpiechu jakimś łamanym, rusińsko-polskim językiem.
— To ja ją już wezmę. Ja, stara baba... Staraja wiedma... Nie męska to rzecz dzieci piastować. To tam już mnie się patrzy... Już do tego, to ja... Co tam komu do niej? Chodź, Zosiu, Zosieńko, chodź malutka!...
Ale dziecko uczepiło się kurczowo sołdackiej szyi, kołnierza, rękawa, wreszcie buta.
— Michajło, Michajło! — wołało rozpaczliwie, tuląc się do olbrzymiego chłopiska Wielkorosyi.
Gdy on się ku niemu nachylił, zdawało się, jak gdyby olbrzymie drzewo zgięło się do drobnego źdźbła. Wzruszonym głosem szeptał w moskiewskiej mowie:
— No, żegnaj, Sonieczka!... Żegnaj! Przyjdę, jeszcze przyjdę! Napewno przyjdę... Nie bój się teraz! Pamiętaj! Nie bój się! Z pola przyjdę. Nocą...
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/341
Ta strona została przepisana.