dymiły lekkimi dymkami, idącymi ze wszystkich opalonych gałęzi, witek i prętów. Straszliwy spokój tego widowiska był wzniosły i oniemiający. Ogień niszczyciel, brat śmierci, pożarł był wszystko, wzniesione z nicości. Niewymowna melancholia unosiła się wśród dymów wielkiego zgliszcza. Jakoweś zdrowie, pokrewne mrozowi, śniegom zalegającym krainę, wichrom i ciszy nocnej objawiało się również w tym pożarze. Języki, chusty, iskry, jątrzenie się i wypryski, nawroty i wybiegi żrącego ognia czyniły oczywistą pracę niszczenia chorób i smrodów ssącego pogłowia. Fijoletowe perzyny, ni to śniegi nadobne, czarodziejsko pląsały w promieniach poranka.
Pan Granowski, oddawna ognia spragniony, — dziwna to powiedzieć, — rozumiejąc i czując ogrom zniszczenia, upajał się jego widokiem. Gorący blask ogrzewał jego twarz, przenikał poprzez odzienie i niecił w całem ciele żywą uciechę. Ręce bezwiednie wyciągały się do zarzewia. Mała Zosia coś radośnie wykrzykiwała, plaskając rączkami, które ogromny pożar łaskotał. Gdy pan Granowski usiadł na pniu zwalonego drzewa, wysunęła się z jego objęć i z rozkoszą patrzyła na podrywy i opady przygasających płomieni. Przywykała już do nowego opiekuna. Szczebiotała niefrasobliwie dziwacznym językiem i z nim i z sołdatami, których pewien oddział znał ją i witał. Po odpoczynku przed ogniem, pan Granowski udał się do komendanta. Po długich ceregielach uzyskał przepustkę, opatrzoną licznemi pieczęciami, na przejazd w kierunku Lwowa. Wyruszył też niezwłocznie.
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/353
Ta strona została przepisana.