— Nie.
— Zaklinam cię na imię matki!
— Jeżeli pan po to do mnie przyszedł, żeby mię matką straszyć i nią mi serce łamać... Mnie serce z piersi ucieka... A on mi matkę wypomina! Daj mi pan jakiego wina, albo jakiej mocnej trucizny, jakiej morfiny, strychniny, czy arszeniku, żebym mógł się podźwignąć, stanąć i iść ze łbem do góry zadartym, o własnych siłach pod stryk! Łba nie mogę podźwignąć, nogi się chwieją...
— Nad matką zmiłuj się, Włodziu!
Chory zakaszlał się, ochrypł, zaniemówił. Pan Granowski jeszcze raz z głęboką rozpaczą, z najpokorniejszem błaganiem zawołał z duszy:
— Włodziu!
Jasiołd wydał ze siebie bezsilny a obronny, straszny, goły krzyk.
Długo mocował się i szamotał, bezwładną prawą rękę, jak wiosło przywiązane do ramienia, dźwigał i pchał pod siebie. Potem z wysiłkiem uniósł się na łokciu i powalił na bok. Lewą ręką oddarł kołdrę i wykonał prostacki, ordynarny gest. Nie mógł mówić. Pan Granowski ujrzał z przerażeniem poślednią, wstydliwą cześć nie ciała, lecz kościotrupa. Zamilkł, z rozwartemi stojąc ustami, gdy spojrzał na pusty kąt, utworzony przez kości miednicy i nogi. Jasiołd milczał. Bezwładna jego dłoń zamierzyła naciągnąć kołdrę, ale ustała wpół drogi i zwisła krzywo nad próżnią.
Żandarm brząknął ostrogami i wycedził przez zęby.
— Każiś... zasnuł?...
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/361
Ta strona została przepisana.