— Nie stawiam wcale dyagnozy...
— Jedno jest pewne i to sobie należy zapamiętać doskonale nam, starym łotrom, starym zbrodniarzom i krzywdzicielom: „Błogosławieni umarli, którzy w Panu umierają...“
— Tak jest, kaznodziejo, tak jest niezawodnie... — mówił doktór. — Tylko musimy wyjść i to jest także pewne, jak amen w pacierzu. Tu nie można siedzieć, według upodobania, bo to jest szpital węzienny. Trzeba już iść, iść do domu.
— Idę już, panie! Przypatrz się pan temu chłopcu i na pamiątkę znajomości wspomnij to słowo: — niema umarłych, są tylko umierający...
— Pan zaś ode mnie przyjmij na pamiątkę równie głębokie zapewnienie, że to, co mówisz, nic a nic nie znaczy.
Doktór niemal siłą wytaszczył pana Granowskiego na schody. Stamtąd już prosty żandarm sprowadził go na bruk ulicy.
W ciągu całej zimy pan Granowski czynił najstaranniejsze poszukiwania rodziców dziecka, którem się był zaopiekował. Zwracał się z żądaniem pomocy do władz, ogłaszał w dziennikach, pisał listy, rozpytywał się i wywiadywał. Wszystkie te zabiegi nie wydały żadnego zgoła rezultatu. Z rozmów z dziewczynką dało się ustalić tysiączne szczegóły, świadczące o tem, że była jedynaczką ludzi zamożnych. Zosia wspominała zawsze o ojcu, jako o „panu“, mówiła o dworze, ogrodzie, służbie, przytaczała imiona