remskiego o zajęcie się sprawą zrealizowania pod względem ściśle prawnym tego zapisu i przygotowanie aktu, z którym, w towarzystwie uproszonych opiekunów, możnaby było iść „w rejent“.
Pan Naremski kręcił pióro w palcach, spisując sobie prowizorycznie wyłuszczone żądania. Zdumiewał go ten stary tak niepodobny do samego siebie. Jestże to wyga Granowski, aferzysta, dusza paskarska, psubrat, hycel, wędrujący dyabelskiemi bezdrożami? Jestże to ten sam człowiek, który telegrafował z Florencyi, żeby sprzedać kopalnię „Xenia“ każdemu, kto da najwyższą cenę, to znaczy, byle hakatyście? Jest że to ten sam, którego ów rozkaz co do sprzedaży kopalni, on, adwokat Naremski, musiał udaremniać wszelkimi wykręty, na jakie stać było jego umysł i polskie serce? Tenże to zapisuje teraz wszystko, co gdziekolwiek wyszwindlował — „krajowi“, jego „ludowi“, przyszłym wynalaczom, specyalistom i robotnikom? Zapisodawca zdawał się czytać myśli prawnika. Milczał, patrząc na jego twarz. A żeby lepiej widzieć tę twarz krakowską, wrzucił niezrównanym ruchem monokl między kości policzka i czoła. Patrzał z wytworną nonszalancyą, z grzecznym spokojem prawdziwego gentelmana, — niewiadomo, — bandyta, waryat, oszust, czy święty.
Blisko dwa miesiące czasu zajęły ceregiele prawne, poprzedzające spisanie wielkiego aktu. Pan Naremski niemało miał pracy, nim sprosił opiekunów, ściągnął ich na umówiony dzień do Krakowa i przygotował