wznosiły się brzegi, barwione żółtemi i śniademi wstęgami uwarstwień. Strome pęknięcia rozdzierały tam, w górze, jednolitą wyniosłości caliznę. Pieczary i jamy, które morze w ciągu stuleci wyjadło, otwierały się w brzegów martwicy, jako gościnne koleby. Na szczycie góry tak wyniosłym, że szum morza do połowy osłabły ku niemu przypada, szamotały się w wichrze barwne sosny. Czerwone ich pnie były strzeliste i gładkie, czuby ubarwione najczarowniejszą zielenią. Zdawało się pędzącym wzgórę, że te puszcz czatownice i wysłanki cichych lasów, śpiących w spokoju lądowej zimy, podają hasła na trwogę, że swe korzenie chcą wysiepać z nad przepaści i że krzyk niemy szamoce się i wyrywa ku swoim w ich splątanych gałęziach. Gdy napastnicy gromadą dzikich i ponurych atletów na stromy wierzchołek wypadli, szukali na wsze strony oczyma mieszkań ludzkich. Nienawidzili osiedzicieli tej strony, zanim ujrzeli dym ich ogniska. Nienawidzili ich pracy i ich snu pod odymionemi belkami i pod zczerniałym sosrębem, który praszczurów dzieciństwo życie i zgon zamierzchły pamięta. Nienawidzili ich pokory i wybiegająch z pokory względem ludzi, podstępów nieskończonych względem zwierząt, ryb, ptaków i owadów.
Ujrzeli widne zdala na cyplu Oxywia grodzisko. Czuli pod zdyszanemi żebrami, ssanie żądzy. Jak rude orły wlepili oczy, chciwe rzezi i zwycięstwa w strzelisty widok zamku, w drewniane wieże i strzechy, ostrokoły, ościenie i zasieki, sterczące na kępy krawędziach, ponad morzem zielonem i ponad szeroko rozpostartym na tyłach moczarem. Oto pochwycili na-
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.