Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/023

Ta strona została uwierzytelniona.




Od majowego z południa powiewu morze stawało się bławe, niby oczy kobiece. Wody jego snuły się same w sobie i bezwładem fał, ciężarem opadania wygładzały piaski wybrzeża, poorane od lodów. Gorący oddech dalekich stron południa kołysał się w gęsiach tych i przybijał do wyziębłych brzegów. Piaski były nieustępliwe, niemal twarte, jak skrzyżale kamienne. Mięka kidzena, zielonawa powłoka zwiędłych wodorostów, wypchnięta z toni, rozpościerała się na wzór kobierca, żeby snadź ostre kamyki, z głębokiego wymiecione odmętu, bosej stopy nie skrzywdziły. Równe, powłoczyste, ciężkie morze, na rewach i mieliznach żółte, na głębinach ciemnomodre, w cieniu obłoków zielone, przeistaczało się w przystań cichą, w rozkosz spojrzenia. Wysnuwało się z błękitu niewidzialne dotychczas, dalekie, jasne pasmo międzymorza. Naprzeciwko niego miłościwym łukiem zaznaczał się szlak mierzei jeszcze mniej znaczny, — ni to plama podłużna w źrenicy, — ląd, który wielka rzeka z ziem swoich przez wieki wieków wynosi. Zataczały się ku sobie w źrenicy patrzącej te dwie krzywe linie, jakgdyby rzęsa górna i rzęsa dolna nad okiem niewysłowionej piękności. I otwierało się ku wiosennemu słońcu oko morza wiosenne, nieobjęte, nienapatrzone, samo w sobie