Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/034

Ta strona została uwierzytelniona.

cne śniegi, a wielkiemi soplami oblepiała mu brodę prastarą. Wówczas lewy ostatnie, po rękojeść zatapiał zegadło.
Chwiał się turoń na widłach rogatych, motał głową w szaleństwie.
Nie mogąc racicami ziemi dostać, nabijał się na ożóg coraz głębiej, całym cielska ciężarem. Ślepia mu bielmem zachodziły. Umierał.
Z głębokich ostępów Smętek wychodził w puszczę ciepłą, pomiędzy bartniki i zasiewał wśród nich niezgodę, kłótnię, swar, bitwę na śmierć, ucząc ich swoimi sposoby łamać prawa, łączące ich od prawieku w społeczność. Przybywał, jako bartnik wędrowny, z obcej i dalekiej strony, posiadający, jak się patrzy, długo bartnicze, leziwo splecione z lipowego łyka, uzysk do siadania na bartnej sośnie i lęgło kształtu podkowy. Nikt z najwprawniejszych lepiej od niego nie pachał dookoła drzewa, nikt zmyślniej nie tworzył strzemion, w które nogą wstępując, bartnik wznosi się w górę, nikt wprawniej nie zwisał na wbitym chmalu, nie zakładał kurzyska, nie wyrabiał doskonałej czterostopowej dzieni, w stuletniej sośnicy, — nie umiał celniej wygotować oka i snozy dla wejścia i wylotu pszczelnego owadu. Lecz nikt też, oprócz niego, nie śmiał i nie umiał złośliwiej ośmieszać prawa o nałożonych klejmach prastarych, herbach bartniczych, z ojca na syna nauką i zwyczajem idących, a rytych na wypracowanych podkłodach. Kędy ten przeszedł prastaremi barciami, niszczyli sobie nawzajem znaki klejmowe, kradli robotę woskową, tajemnie psuli farbę dzieni, palili barci i mordowali same nawet czcigodne, praco-