Nad nieskończoną puszczą kwietniowe płynęły obłoki, gdy trzej wędrowcy Wojtech, zwany Adalbertem, Radim, zwany Gaudentym i kleryk Bogusza, zwany Benedyktem, wybrnąwszy nareszcie z kniei, ujrzeli przed sobą rzekę. Minąwszy setki leśnych, górskich i nizinnych okolic, płynęła niezmierna, od wód wiosennych wezbrana, zalewając brzeg niski i zmulonemi piany kąsając wysokie ostrego lądu urwiska. Nie mogła zmieścić się w łożu mocnem, obrosłem bezbrzeżnemi lasami, to też prawa jej Nogać odpadła we wschodnie niziny i tworzyła nieprzebyte strumienie i mokradła, jeziorzyska i błota, oblegające wielkim opłazem szeroki gościniec. Widzieli przed sobą jakgdyby Noteć drugą, którą właśnie wyminęli przesmykiem suchym koło Turu. Stali w miejscu, nie wiedząc, w którą iść stronę.
Lecz oto los zdecydował o dalszej podróży: ujrzeli tratwę rybacką, zbitą z kloców jodłowych, przypartą do spychów wysokiego pobrzeża. Na bocznym poganiaczu tej pławaczki drzemał człowiek. Zagadnęli go mową słowiańską, czyby ich nie powiózł w dół rzeki.
Chętnie przystał.
Rzekł im tąsamą słowiańską mową, iż właśnie na Wiśle tej siecią i paczyną na życie zarabia.
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.