Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

Wstąpili tedy do jego krypy prostaczej.
Młody rybak ujął w dłonie długie łopaty wiosłowe, odepchnął od brzegu stateczek swój i powiózł ich wartem skłębionym ponad wydartym w toni spodem.
Widzieli przed sobą po prawej i po lewej ręce lasy wielkodrzewe, prastare, zielone od koron sosnowych. Puszcze te młodziuchna wiosna baziami brzóz i rozkwitającego białodrzewia przetykała. Ukazywały się przed ich oczyma i nikły w smugach rozlewisk olbrzymie gnaty dębów i lip, odarte jeszcze z liści, — rude polany, obłysiałe pagórki i ledwie zieleniejące mokradła. Korytem, przed wiekami wyrwanem w środowisku tych puszcz i łąk leśnych, ponosiły ich wody pieniste w zamgloną odległość. Wysoko nad lasami płynęły obłoki wiosenne, z których jedne były pozłociste, inne jako śnieg białe, a inne o barwie niebiosów. Wędrowcy mknęli w swą drogę, nie wiedząc, dokąd ich fale zaniosą. Płynęli na podobieństwo obłoków.
Dusze ich były nie tutejsze, lecz tameczne, nie przyrośnięte do ziemi, jako lasy, lecz, na wzór obłoków, podlegające prawom, żywotowi i podmuchom nieba. Mieli poza sobą wielką i głuchą samotność swoją, każdy inną, każdy odmienną, każdy inaczej dotkliwą, — jakoby trzy więzienne cele.
Podniosła się dusza ich i stała się na tem czółnie jedną rzekomo duszą we trzech osobach.
Zaśpiewali wszyscy wraz psalm radosny.
Kolana ich ugięły się i upadły na dyle tratwy wodą zalane, a oczy utonęły w niebie, zasłanem wiosennemi obłoki. Zaśmiały się od tamtejszej, niebiań-