Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/066

Ta strona została uwierzytelniona.

gdy je tknął z bezgłośnym krzykiem: — śmierć twoja! Alboż nie opierał potęgi swojej na zemdleniu żył, na popłochu nerwów, na ucieczce rozumu w głuchą szczelinę zatraty, gdy dosięgał pewnej myśli podspodniej, bezsilnej, jak pisklątko pod matki skrzydłami? Alboż nie miał wzroku kota i sowy, który widział w nocy przeraźliwy skurcz i wstrętny dreszcz przede śmiercią? Skądże i dokąd szedł ten, co się ośmielał sam jeden być ogniskiem woli wszechświata, odblaskiem i współbratem Wszechmocy, — co się uśmiechał do niebios, mówiąc, iż tam jest Drugi, który doń tylekroć mówił w dniu lęku: — »Nie bój się!«
— Nie bój się?
— Drżyj w rozpaczy!
Nie zląkł się pątnik cichy. Wesołe były jego oczy. Radował go rozmach skrzydeł chyżej, wiatroskrzydłej rybitwy, co się nad rozlewiska Wisły z morza dalekiego wybrała. Radował go ciemny i śliski grzbiet szczupaka, co bujną bryłę zielonej fali przeszył, jak strzała, wyrzucona z cięciwy, Radował go przeraźliwy wzrok sternika, co dzierżaki wioseł w czarnych trzymał dłoniach.
Zawstydzała go radość własnej duszy, wewnętrzne dobro, nadmiar bogactwa, pełnia ducha, opatrzonego szczęśliwością łaski, — więc zagadał do współbrata wioślarza, pragnąc mu oddać połowę swojej radości. Zrazu używał pośrednictwa Boguszy, który pruską mowę rozumiał, sądząc, iż z krajowcem ma sprawę, lecz, skoro Smętek odpowiadał zrozumiale w gwarze słowian, mówili długo tą swojską mową, która jest na rozmaitych drogach rozmaita, jak wiosna, lato, jesień, zima, lecz