Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.

przepuszczający, w srebrzysty blask niewinnej płoteczki, co miłością ogarnięta, swawolnie w głębokiej, ruchomej podłodze wiślanych wód tańczyła. Ciemny obłok zasłonił oczy wędrowca, a myśl rozdwoiła się, nie wiedząc, komu z tych dwojga błogosławić? Oczy uciekły od widoku morderstwa, a szukając dla siebie dziedziny i pocieszenia w niebiosach, trafiły na chyże rzuty płowych skrzydeł śnieżnogłowej i wielkodziobej rybitwy, co się nad falą wznosiła i zniżała, czatując na żarłocznego szczupaka.
Przymknęły się oczy. Myśl uciekła daleko. Odetchnęła, wspominając niewinne i nie krzywdzące nikogo główki pochyłych narcyzów i sploty bławej glicynii, dobrej, niewinnej i czystej w sobie, za wysokiemi murami na Awentynie, w Alexego klasztorze. Przypomniała się w krótkiem widzeniu biała głowa Soracte w lazurowym upale. — Przytulił się do nozdrzy zapach rozkwitającej topoli, od wzgórza świętej Saby niosący się drogą gliniastą, starą via Ostiensis, wygrodzoną opłotkami z tarniny.
Jakiż się to gorzki żal wywinął za cichą winnicą o pniach grubych, czcigodnych, szeregiem rosnących pod murem Serviusa Tulliusa! Ile marzeń spoczęło w tych bryłach wielkości wołu karmnego, w arkadach, spojonych własnym ich ciężarem, a otulonych bluszczami!
Wspomnienie ponosiło duszę wzdłuż tamtego muru, biegnącego między świętą Priską, Balbiną i Sabą wzdłuż mętnej wody Tybru, aż do piramidy Cestyusza. Oczy widziały znowu ukochaną glebę ogrodu, gdzie motyka, roztrącając bryły zeschniętego wapniaka, naloty