Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

braterskich, wysoko-wysoko, w niebiańskim zachwycie i prosić się najżarliwszą modlitwą u Boga nieśmiertelnego, aby go już odebrał z tej ziemi, ażeby go już przyjął i wziął z braterskich rąk omdlałych i do swego łona przytulił. Kołysało się serce wzburzone na wzór gałęzi dębowych, co sploty poplątanemi zwisały nad głowami zwiastunów.
Pośrodku polany, na wzniesieniu łagodnem stały dęby olbrzymie. Tysiącoletnie ich pnie pokryte były bulwami narośli, grubemi warstwy zestarzałej kory o barwie śniedzi i zczerniałego bronzu, głębokiemi pęknięciami, którędy przez stulecia wody niebieskie spływały ku ziemi, i gzygzakami strzeleń ongi piorunu. Wysoko w górze te niepomierne śniaty rozpadały się w las wideł, ogromnych konarów, gałęzi, i niezliczonych wici. Wici te nie były jeszcze liśćmi okryte.
Nogi cudzoziemców brodziły w głębokiej pościeli takrocznego ulistwienia, w szelestnym puchu barwy pozłocistej, przetkanym mnóstwem żołędzi i zdrewniałych dębianek.
Nie wiedzieli wysłannicy kościoła, iż miejsce to, na którem mszę odprawiali, było uroczyskiem poświęconem bogom tego kraju! Na wzgórze to pod cieniem dębów świętych nie wolno było nikomu, a zwłaszcza cudzoziemcowi nogi postawić.
Po ukończeniu nabożeństwa, znużeni wielce, posilali się bulwiastemi korzeniami roślin niektórych, przez wiosnę zbudzonych do życia, i smolnem pąkowiem drzew rozkwitających. Potem w strudzeniu swem do snu się układli. Przytuleni do siebie, ogrzewając się nawzajem ciepłem cielesnem, a okrywa-