— Już mi to pruskie plemię obmierzło. Nużą mię ich długie, stare, okrutne pieśni. Drapią mię w gardzieli ich dzikie, prastare, — och, stare! — wyrazy, szczypią mi wargi ich okrzyki i wzywania, którem już gdzieindziej tak długo słyszał. Dość już mam jednostajności długiego barbarzyństwa tych bydląt dwunogich.
— Czemuż to, książę? Wszakże to twoja ojczyzna.
— Tak. To moja ojczyzna. Ale, o gończe z południa! Dusza moja łaknie postępu, nowości, odmiany jednolitych form w wielorakie. Nowości!
— Ja właśnie niosę tej stronie najradośniejszą z nowości.
— Tak. Kto raz zetknął się z waszą duszą, rycerze, z waszą duszą przemyślną, zawikłaną, która się wykołysała w palących wiatrach między Ptolomaidą i Gazą, w poświstach morza, — która się kształciła na posadzkach królewskich sycylijskiego pałacu i przy wieży Dawidowej, — kto się raz poznał z waszym tajnym zamysłem i sekretnem pchnięciem, wyćwiczonem w italskich spiskach, ten przecie musi znienawidzieć chamstwo tutejszego pogłowia. Jestem waszym czcicielem, jerozolimscy rycerze!
Zaśmiały się od radości oczy i usta Hermana Balka. Wyciągnął do kunigasa prawicę. Ale tamten wyciągniętej dłoni nie spostrzegł. Zatoczył swym ogierem półkole, jak jeździec nieporównany i wyniósł się w podskokach wyżej, wyżej, wyżej — aż na szczyt góry łysej.
— Patrz, rycerzu, — mówił, wskazując ręką na wschód i zachód, na północ i południe. — To miejsce
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.