żółtym kwiatem spłonął po wzgórzach, a błędny tuman rozpostarł się znowu nad wodą, niebieski w sobie, jakoby oczy niewieście, gdzieś, kędyś widziane w słodką młodości godzinę, Wyszka nie mógł już w izbach dosiedzieć. Tutaj o kiju pod lipy wybierał się z rana i aż o późnym, a zimnym jeszcze zachodzie wracał pod strzechę. Patrzał w swoje jezioro.
Rozlewało się w brzegach niedosięgłych oczyma. Ginęło w puszczy swej, w rodzonym lesie. Drugich, tamtobrzeżnych, w głąb, zatoką uchodzących oddaleń źrenica nie mogła już ująć. Zlewały się w jedno zmamienie oka z lasami, co zstępowały zwyższa, — łączyły się w całość senną, ni to noce ni to dnie, sen i czuwanie wtulone w przeszłość żywota daleką i zapomniałą. Chmury nad wodą jeziora przepływały ciemne a białe i mknęły podniebne ptaki ze stron dalekich. Leciały tędy z końca świata, z południa na północ, w drugi koniec świata. A zdało się nie raz i nie dwa, że ptak staje w locie i na skrzydłach nieruchomych się waży, — że obłok staje w wędrówce swej bez początku i końca, a jeden i drugi napatrzeć się nie może tego cudu ziemskiego. Albowiem na okręgu ziemi takiego cudu nie widział. Niekiedy po wierzchu ucichłej wody mknęło w oczach cości, jakoby łabędzich piór puch najdelikatniejszy, albo sama jeno barwa sinego obłoku, upadłe z niebios na wody zastygłe w bezruchu. A ta chełb lotna i żwawa, tamtego dosięgając wybrzeża, rozpryskiwała się w świetlistą strzałę, długą, jak połać lasowa.
Nie przerywały ciszy nieskalanej te ruchy wody. Nowy podmuch wiatru, łagodny i dobrotliwy, nadlatał
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.