od wschodu słońca, od strony morza, nowym sposobem poruszył wody uśpione i nową nadawał im postać.
Czasami z tamtej strony, z wierzchuceńskiej puszczy, z lasów nadolskich, głębokich i nieprzebytych, wybiegał jakowyś donośny krzyk, świadectwo walki, zgrozy, rozpaczy, konania, śmierci, — a jego echo wpadało w obszar jeziora, ni to w objęcia kojące, uciszające, jako matki łono. I krzyk boleści, czy śmierci, tak zacichał w ogromiech jeziora, jak wszystko zacicha w wieczności.
Ileż to bólów, ileż strachów ponocnych, ile walk, ile klęsk, ile nieszczęść sam Wyszka nad tą oto wodą pokonał!
Wszystko przeszło. Ucichło w wieczności.
Znikło. Ustało.
Tu stracił żonę, matkę siedmiu córek.
Z dzieci tych jedne wydarły dziwne choroby, wrogowie najbardziej straszni, mściwi i nieprzebłagani tej ziemi, — inne pobrali w odległe strony mężowie. Z małych dziewczątek, cudnych jak kwiaty na łące piaśnickiej, powyrastały roztyłe i wrzaskliwe kobiety, matki i babki. Nie było przy nim ani jednej. Tylko wnuczka, imieniem Tekla, po najmłodszej córce, zmarłej przed laty, chowała się we dworzyszczu. Tak rok niemcy w Gdańsku zarąbali mu brata, który w tym dworze, wspólnie po ojcach dziedzictwie, orał i siał, żął i młócił, rozkazywał czeladzi, pracował i gospodarzył, gdy Wyszkę starość przygarbiła do ziemi. Po bracie tym został jeno syn jedynak, młokos lat dwudziestu paru, który z owej rzezi gdańskiej po stracie ojca cudem uszedł i lasami
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.