Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

w przepadlisko grzechu każdej z tych dusz odtrąconych, aby gruntu sumienia stopami dosięgnąć. Byli dlań tajemnicą, podobną do tajemnicy tego świata, który się na południu Grenlandyi, za burzliwym oceanem ukrywał.
Łotrzykowie nie żądali od kapitana zapłaty doraźnej, nie targowali się o strawne, nie przymawiali o napiwek. Liczyli na podział zdobyczy, tam, na miejscu. Wiedzieli, że kaleta kapitana jest pusta do znaku. Woleli ten stan rzeczy, niż porządną zapłatę na dniówkę. Oglądali galeonę okiem znawców i mistrzów na morzu. Porozumiewali się między sobą rzutem oka, mruknięciem, westchnieniem i uśmiechem, jakby piekła uchylił. Jan z Kolna zbierał uśmiechy, pomruki. Rozumiał się na półszeptach tej zgrai. Cóż miał czynić? Zaprzestać budowy? Sprzedać swą galeonę kupcowi? Zostawić niedokończoną na brzegu? Zaniechać? Wrócić do dom pod Toruniem? Wyjąć z duszy marzenie? Zapomnieć o podróży na północ?
Najmował do służby hałastrę. Spisywał imiona jej morskie: Niemir, Krzywan, Sulica, Radosz, Fok, Pała...
To obcowanie z wyrzutkami nie zostało w tajemnicy przed władzą portową i ludźmi urzędów, przed światem pieniężników i tłustych wielmożów. Ci, komu należy, wskazali, by mieć na oku fantastę. Śledzono jego kroki.
Zaciskała się coraz bardziej drożyna Jana z Kolna. Jedno zostawało: uciekać! Wyrzucić na maszt średni pawilon! Wychynąć z Leniwki! Niech wiatr wydmie Fok przedni, niech napełni pośredni i zadni! Wiatr poczuć na skroni! Dech w piersiach! I w drogę!