Jesień obdzierała już z liści drzewa w lasach nadbrzeżnych. Wiatr zachodnio północny dął za dnia w Słone i w Przaśne morze, przewiewał wzdłuż i wszerz torfowe doliny i wymiatał morskie fale ze strądów. Pod wieczór małe morze Świeżego zalewu stawało się ze swej barwy podobne do otaczającej je, rudej ziemi. W oczach przygasała zieleń letnia i tylko już tam i sam dawała znać o sobie. Czasem jeszcze, wyraźniej niż kiedykolwiek, wychylał się z topieliska szlak wygiętej mierzei, przecinający morski widnokrąg, — fałda płaszczyzn i wydmuchów, zmarszczka suszy, wymieciona z odmętów morza czystego, a ukształtowana przez jego srogie wichury.
Wróble, jak spadające liście, raz wraz, wśród zaciekłego ćwierkania sypały się z pochyłych raz na zawsze czubów wierzby nadwodnej w brózdy ściernisk, już podorywką przerżniętych, i w koleiny dróg piaszczystych, któremi ciągnęły niedawno wozy ładowne ze zbożem. Stada szpaków przerzucały się ze świergotem z jarzębin na jarzębiny.
Podkasane kulingi stadkiem wesołem unosiły się nad gładką piasecznicą wybrzeża, albo szybko biegły swemi bosemi nóżkami w płytkich fali wybiegach, cości z niej długimi dzióbami wyławiając zawzięcie.
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.