z ordynarnie demokratycznem KK — dla nizinnego Klanga.
Wrócili obadwaj do »nawy« i przez chwilę stali pochyleni nad dolnem zwierciadłem periskopu. Zcicha jeden po drugim, jęknęli na myśl, że oto znowu skazani są na swe wzajem przymusowe braterstwo, wewnątrz tej hermetycznie zakorkowanej butelki.
— A więc znowu, Otto... — mruknął Klang.
— Znowu, mój stary.
— Naniosłeś tu jakiegoś leśnego powietrza...
— Leśnego powietrza... — powtórzył hraba Otto z bladym, nader bladym uśmiechem. Tak radośnie było oddychać, jeśli nie leśnem, to prawdziwem powietrzem! Świadomość, że się niem jeszcze oddycha, uczyniła je nieskalanem, drogiem, miłem, radosnem, a nawet »ojczystem«. Nie mówiąc o tem do siebie, z tej właśnie cechy powietrza uśmiechnęli się z drwiną łagodną. Trzeba było dać rozkaz. To też komodor Otto von Arffberg dał rozkaz. Kładkę odsunięto. Z trzaskiem upadła na kamienie bulwaru. Motorniczy puścił w ruch dźwignie benzynowe, dające szybkość znaczniejszą, niż elektryczne, i łódź drgnęła, zbałwaniła wodę dookoła siebie, a potem szybko posuwać się zaczęła wzdłuż obmurowanych brzegów Wisły. Mijała rozmaite statki, spoczywające w przystani i, jak pocisk, wysunęła się w morze. Nadchodził wieczór marcowego dnia. Brzegi było jeszcze widać. Żółte wzniesienia, rude pochyłości, lasy, niziny... Otto von Arffberg odwrócił się w stronę tych brzegów i patrzał, jakby miał nadzieję, że tam coś dostrzeże. Ale widok dalekiego lądu chwycił go zbyt mocno za gardło. Pętla stryczka nie ścisnęłaby
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.