Seinem Durste nicht zu wehren,
Sich im Wechsel zu verzehren,
Voneinander sich zu nähren,
Voneinander nur allein...«
Ale i te słowa nie zawierały w sobie ani cienia istoty rzeczy, ani podobieństwa uczuć rzeczywistych. Nie był to Gesang der Toten, jak zapewniał tytuł utworu. Wiał z tego zbioru brzmień snobizm żywotny, jakże niepodobny do śpiewu umarłych, który huczy w duszy kochającej na ziemi, pustej po stracie! Lecz słowa te przymilały się, łasiły, schlebiały duszy samotnej splotem swym sztucznym, artystowskim, zrobionym na urząd. Więc powtarzała je sobie, w ciszy parku i lasów, jak zapewnienie o wierności sługi, dobrze wyuczonej. Leciały dokądś, wciąż dokądś niepowstrzymane obłoki, przeszywał serce świerków bezlitosny poszum nocny, darła je woda, przelewająca z miejsca na miejsce wiekuistą swoją beztroskę. A sprawa była zawżdy tasama, tasama, jak kamień, przywalający zwłoki Rudolfa von Arffberg, jak napis na tym kamieniu, wiekuistą wyrażający bezlitość wszechrzeczy. Teresa nie czuła się tutaj na ziemi z niczem związaną. Czuła się taksamo kosą podciętą, jak Rudolf. Z nim żyła w małżeństwie, ale nadmiernie dalekie rozdzieliły ich przestrzenie. Nieraz w wietrze zimowym, szczególniej na samotnych wśród lasu wyprawach, słyszała jego głos, brzmiący tuż, obok skroni. Zdawało się, że on wydaje jakieś grzmiące rozkazy. We snach bardzo często czuła jego pocałunki. Słowa płonące od miłości wpadały w jej usta, niby ogniste języki. I znowu, po otwarciu powiek, nastawało milczenie.